Barbara Krafftówna: Wszystko z czasem cichnie [Wywiad]
2022-02-01 14:13:33"Żelazny kotek. Wspaniała, fenomenalna aktorka, z nieograniczoną wyobraźnią, sercem, nieskończenie doskonałym poczuciem formy, o dokonaniach artystycznych rządzących do dziś naszą masową wyobraźnią. (…) Wiecznie uśmiechnięta i skora do żartów, często „świńskich”, opuszczająca spotkania towarzyskie jako ostatnia w szampańskim humorze. Wielbicielka piwa, golonki i czekolady w płynie, entuzjastka życia, drobnych codziennych przyjemności, no i miłości, przyjaźni wiecznie spragniona ludzkich kontaktów. Puszczająca oczka do wszystkich, kumpel i trzpiotka z lwim sercem". – tak Barbarę Krafftównę pożegnała w swoim wpisie na Facebooku Krystyna Janda. Dziś przypominamy nasz wywiad z Barbarą Krafftówną przeprowadzony w 2017 roku.
Mamy tak zmienny
czas, tak bardzo się wszystko przewartościowało. Mnie jest ciężko to
wszystko pogodzić – te spotkania, kawy, wizyty, wywiady. Dopiero uczę
się sklerozy – mówi Barbara Krafftówna. O teatrze, niezwykłych
początkach kariery aktorskiej i wymaganiach wobec samej siebie rozmawiamy
z ikoną polskiego filmu i teatru.
Staranny, ba, perfekcyjny makijaż, piękna biżuteria, kapelusik…
A czego się Pani spodziewała?
No właśnie tego, co widzę. Dzieła sztuki. Ale chce się Pani jeszcze
tak szykować?
Cóż to za pytanie? Oczywiście, że mi się chce. Bez
tego ani rusz, źle się czuję. Robienie makijażu trwa zwykle około godziny.
Robię go oczywiście sama – nauczyłam się swojej skóry, obserwuję jak dojrzewa,
zmienia się. Potem układam fryzurę. Na scenie zwykle gram w perukach, ale
życie to nie scena. Tego uczył Iwo Gall.
Tempa Pani nie zwalnia. Gra w teatrze u Krystyny Jandy, pracuje nad
nowym spektaklem, ma Pani spotkania autorskie, ciężko się z
Panią umówić.
A wie Pani, jak mnie jest ciężko to wszystko pogodzić
- te spotkania, kawy, wizyty, wywiady. Dopiero uczę się sklerozy. Przez całe
życie zawodowe prowadzę kalendarz. Ledwie wyjdę z ubikacji, majtki
wciągnę, a już lecę zapisać, o jakim to temacie właśnie rozmawiałam
przez telefon. A wracając do Pani pytania, czy mi się chce – kiedy np. idę
do telewizji na nagranie, to muszę przede wszystkim wiedzieć, jakie będzie tło,
dekoracja, krzesła, czy kanapa. Wtedy dobieram sukienkę, makijaż, biżuterię.
I całe życie tak samo. Musi mi się chcieć. W teatrze też na pierwszej
próbie lub jednej z pierwszych omawia się kostiumy, dekoracje. Kiedy idę
na wywiad, to przecież też to spotkanie publiczne. Ktoś ciągle obserwuje.
Trzeba dobrze wyglądać. Od dziecka byłam obserwowana i strofowana – „nie
grab się”, „usiądź prosto”, „mów pełnym zdaniem”, „nie ciągaj nosem”. Mama
przygotowywała mnie też na wszelkie uroczystości - ubierała w falbanki,
kokardki, koronki, lakierki.
Zatem Pani od zawsze taka elegantka…
Pewnie. Byłam małą modelką – matka sama szyła mi
stroje, dobierała kolory do urody – ruda, biała, piegowata. Nie było jej łatwo,
a poza tym jako małe dziecko był pulchna, potem zostały ze mnie skóra
i kości.
Ale przepiękne, kamera panią kochała, nie wspominając
o reżyserach i publiczności…
Oj, to dopiero w pewnym momencie stało się
tolerowane i doceniane. W okresie mojego dzieciństwa, a nawet
dorastania, rudych piegowatych wytykano palcami. Nawet nie mogłam się opalać,
bo natychmiast byłam czerwona jak rak i cała w bąblach. Od dziecka
chodziłam w rękawiczkach, kapelusikach, pod parasoleczkami. Miałam szalone
kompleksy. Dopiero, kiedy rudość stała się modna, odetchnęłam z ulgą.
Falbanki, kapelusiki – Pani urodziła się artystką.
Już w łonie matki słuchałam muzyki, matka grała
na skrzypcach i pianinie, miała poza tym przepiękny głos. Potem zabawiałam
się w teatr, a ponieważ uwielbiałam grać księżniczki, ojciec – swego
czasu naczelny architekt w Łucku, gdzie mieszkaliśmy przed wojną, musiał
odgrywać rolę pazia. Traktował mnie jak damę, to od niego podczas ostatniej
Wigilii przed wybuchem wojny dostałam pierwszą w życiu puderniczkę.
Wojna zastała Was na Wołyniu.
Na początku byłam jej nawet ciekawa, z fascynacją
obserwowałam zupełnie nowe wówczas dla mnie zachowania dorosłych. Jakbym nagle
znalazła się w teatrze. Świat stał się taki poważny, pojawiły się pierwsze
komendy: „schodzić do piwnicy”, „uciekać”, „pakować się”. Żarty się skończyły,
dzieciństwo się skończyło, odszedł stary porządek. W każdej dziedzinie.
W czasie okupacji zmarł Pani ojciec, a pani
z mamą przeniosłyście się do Warszawy, do pani siostry Marii
Zakrzewskiej, która poznała panią z Iwo Gallem, pierwszym teatralnym
mistrzem.
To
nie były czasy, żeby temperamentne dziecko z niepohamowaną wyobraźnią
mogło zostawać same w domu. W miarę możliwości trzymaliśmy się razem,
a nuż blokada, nalot, rewizja, łapanka. Siostra uczęszczała do Państwowego
Instytutu Sztuki Teatralnej – nie zdążyła go ukończyć, bo wybuchła wojna
i nauka, sztuka przeniosły się do podziemia. Ale na marginesie pani
powiem, że jestem przekonana, że gdyby sytuacja się powtórzyła, polska kultura
by przetrwała. W naszym narodzie jest tyle siły, determinacji. To drzemie
w genach. Ale wracając od 1941 roku – wtedy w Warszawie Iwo Gall wraz
z żoną, aktorką Haliną Gallową, prowadzili tajne Studio Dramatyczne
w ich mieszkaniu przy ulicy Smulikowskiego 5 na rogu Tamki, naprzeciwko
gmachu gestapo. Jednego dnia siostra wzięła mnie ze sobą na wykłady do studia.
Usiadłam więc grzecznie i przysłuchiwałam się ćwiczeniom. Kiedy
wychodziłam, Gallowa wręczyła mi kartkę z wierszykiem i poprosiła,
żebym się go nauczyła i następnym razem wyrecytowała. Potem dostałam
drugi, trudniejszy i jeszcze kolejne. Gall, którego nazywałam wówczas
„Papciem”, był mną szczerze zachwycony.
I od wierszyka wszystko się zaczęło.
Gall już wtedy w Warszawie lepił z nas swój
zespół. Zależało mu, żeby studenci zapomnieli o zmęczeniu i głodzie.
Żeby intensywnie pracowali nad rolą, ciałem, głosem. Z czasem
w mieszkaniu Gallów zaczęli pojawiać się też widzowie, m.in. Stefan
Jaracz. Po Powstaniu Warszawskim umówiliśmy się, że kto przeżyje, ten jedzie do
Krakowa, miasta rodzinnego Galla. Wtedy na gruzach zostawiało się kartki dla
bliskich z informacją, gdzie się mieszka. Gall też nam taką kartkę
zostawił, że jest w Krakowie, żeby przyjeżdżać.
Iwo Gall to dziś legendarna postać dla polskiego teatru. Reżyser,
scenograf, pedagog. Zanim założył własne tajne Studio Dramatyczne,
reżyserował w Reducie, był dyrektorem Teatru Kameralnego
w Częstochowie. Jak go Pani wspomina? Porównałaby go Pani do
jakiegoś współczesnego twórcy?
Absolutnie nie, „Pan Iwuś” był z innego
pokolenia. Po drodze w swoim zawodowym życiu zetknęłam się z całą
masą wizjonerów, wielkich talentów, począwszy od Swinarskiego, Laskowskiej,
Wajdy, przez Hasa, Kutza czy Dejmka, Przyborę. Ale każdy z nich to
materiał na osobny wywiad. Gall też był całkiem osobnym artystą, jedynym
w swoim rodzaju mistrzem. Drzemało w nim tysiące osobowości.
Miał niezwykłą wyobraźnię. I muzyka, i malarza – takie miał
wykształcenie. Projekty jego scenografii, czy kostiumów musiały być
podporządkowane aktorowi, a obserwował nas na każdym kroku, były jak
dzieła sztuki. I to poczucie humoru, ta wręcz dziecięca wrażliwość. On sam
zawsze wymuskany, w garniturze szytym specjalnie dla niego. Chociaż miał
pokaźny brzuszek, chodził jak baletnica.
Czuliście się wybrani?
Ależ oczywiście. Non stop poddawał nas różnym próbom.
Pamiętam, jak pewnego dnia zaproponował spacer po krakowskich Plantach pod
pretekstem zażycia świeżego powietrza. Ledwo usiedliśmy na ławkach, a Gall
wyznaczył zadanie – mieliśmy obserwować przechodniów. Musieliśmy ich jak
najdokładniej opisać, a Gall notował i za każdy niedopięty guzik,
oczko w pończosze, przekrzywioną torebkę przyznawał punkty. Uczył nas
spostrzegawczości. Kiedy po tym „spacerze” zafundował lody, byliśmy
wniebowzięci. Po wojnie każdy przecież był niedożywiony, a lody były
rarytasem nawet w normalnych czasach. Dla nas to była godzina rozkoszy lodowej,
dla Galla – następna godzina obserwacji nas przy lodach.
Jaką bazę stworzył? Które lekcje dla Pani były najważniejsze?
Każda lekcja była ważna – uczył szacunku do tekstu,
świadomości ciała. Pierwszy akt „W małym dworku” próbowaliśmy w studio
przez cały rok. Analizowaliśmy każde słowo, każdy gest, byliśmy świadomi, jak
leży nasz mały palec w bucie. Eksperymentował z nami na lewo
i prawo, sprawdzał, czy umiemy się ratować, kiedy partner sceniczny
zapomni tekstu, kiedy kurtyna awaryjnie opadnie czy kiedy zawali się fragment
dekoracji.
Po Krakowie wyjechaliście wszyscy do Gdyni, gdzie Gall dostał własny
Teatr.
Był 1946 rok – zamieszkaliśmy wszyscy w Hotelu
Riviera, który zresztą do dziś istnieje. Dziewczęta mieszkały na na pierwszym
piętrze, gdzie też mieszkanie mieli Gallowie, a chłopcy na trzecim. Na
początku nie mieliśmy mebli, spaliśmy na siennikach. Ja byłam w pokoju
z mamą. 20 listopada odbyła się pierwsza premiera „Homera i orchidei”
Tadeusza Gajcego. Ależ to było przeżycie. Na prawdziwej scenie, prawdziwa
kurtyna, i my prawdziwi – adepci sztuki teatralnej. Publiczność?
Nadzwyczajna. Głodna sztuki, pięknego słowa. Wreszcie po wojnie ludzie mogli
się wyspać, bo ustały naloty, umyć się, zjeść i usiąść w teatrze.
Życie duchowe znów się rozpoczęło. Wtedy się nie lekceważyliśmy, szanowaliśmy
siebie nawzajem. Graliśmy im Mickiewicza, Słowackiego, Szekspira,
Wyspiańskiego. Tworzyliśmy nowoczesny teatr, ale mieliśmy silne klasyczne
fundamenty. Gall nad wszystkim czuwał.
Dziś aktorzy po skończonym spektaklu rozjeżdżają się do
domów. A wtedy?
Biesiadowaliśmy, czasem nawet do rana – albo
w teatrze, albo u Gallów w mieszkaniu hotelowym, gdzie odbywały się
też dyskusje, czytania sztuk, czasem pierwsza faza prób. Każdy przychodzi
z krzesłem ze swojego pokoju. Właściwie byliśmy ze sobą 24 na dobę.
A Gall był bardzo czujny. Miał pod sobą młody zespół, który musiał trzymać
w ryzach z daleka od głupich pokus. A trzeba pamiętać, że
żyliśmy w mieście portowym. Statki kursowały przecież non stop - wieczorem
odpływały promy do Szwecji, rano przypływały z towarami. To był raj. Na
ulicach pod latarniami prężyły się panienki portowe. I wszędzie kasyna.
Miejsce było pulsujące. W innych miastach siusiu, paciorek i spać.
A tu życie po zmroku nabierało żywszego tempa. Dlatego dyscyplina była
wręcz klasztorna. Gall o pewnych godzinach chodził i sprawdzał, czy
wszyscy są w pokojach. Taką dyscyplinę znał ze współpracy z Juliuszem
Osterwą i ją stosował.
Wyście też przecież wyjeżdżali.
Gallowa prowadziła tzw. poranki literackie. I z
jej muzyczno-literackimi spektaklami jeździliśmy w teren (około 100 km od
Gdyni). W ciężarówce ustawiało się krzesła i w drogę. Do
publiczności, która nie była w stanie dojechać do Gdyni. A ponieważ
Gall miał sporo aktorów w zespole, którzy byli utalentowani muzycznie, to
byli w tej dziedzinie dodatkowo doszkalani. Np. mnie szkolił
i wzmacniał mój mysi głosik prof. Adam Ludwig, znakomity śpiewak operowy,
który wraz z żoną Wandą Heindrichówną prowadzili „komplety”. Profesor grał
na fortepianie, ja „śpiewałam” ćwiczenia do re mi fasola, a pani Wanda
stała za mną, trzymając mnie pod żebrami, kontrolowała mój oddech przeponą.
Niby taka dyscyplina, ale w rozmowie do książki z Remigiuszem
Grzelą wspomina Pani, że właśnie w Gdyni zaczęła palić.
Owszem, najlepsze papierosy z całego świata
przywoziły promy. Bez filtra oczywiście. Wtedy wszyscy palili – takie były
czasy. Po wojnie małe przyjemności były bezcenne. A papieroski do nich
należały. Nie ja rzuciłam papierosy, ale papierosy rzuciły „mną” w astmę.
Dziś nawet dymu unika Pani jak ognia.
Dziś na szczęście nigdzie nie wolno palić tak jak
kiedyś w moim ukochanym Wedlu. Jak pani widzi nie piję też kawy, tylko
wrzątek z cytryną i miodem. No i gorącą czekoladę, którą
pamiętam z dzieciństwa.
Dziś rozmawiamy o Gallu, początkach Teatru Wybrzeże, który
w 2016 roku świętował 70-lecie istnienia. Brała Pani
udział w uroczystościach w Gdańsku, gdzie była gwiazdą wieczoru…
Chyba żywym eksponatem (śmiech). 70 lat temu
debiutowałam na scenie w Gdyni, a pamiętam ten moment jakby to było
wczoraj, brakuje tylko żywego Iwo Galla. Jego popiersie stoi w foyer
teatru. Cieszy mnie, że w Polsce otwierają się kolejne sceny jego imienia.
Pewnie się i Pan Iwuś cieszy, jest dumny z tego teatru gdańskiego.
I ja przy okazji dziękuję dyrektorowi Adamowi Orzechowskiemu za serdeczne
przyjęcie i opiekę.
I jaka refleksja po latach się pani narzuca?
Mamy tak zmienny czas, tak bardzo się wszystko
przewartościowało. Czasem nie wiem, jak za tym nadążyć. Mam tylko nadzieję, że
w miejscu teatru nigdy nie powstanie hipermarket, a ludzie zawsze
będą szanować teatr. Bo to piękna sztuka. Kiedy wspominam tamte czasy, moje
początki, to mam wrażenie, że to mnie nie dotyczy. To było tak dawno, że
niemożliwe, że było, że było czymś normalnym, taką wspaniałą bazą, jak
opowiadania babci czy matki. Takie solidne, mądre. Abstrakcja.
Po opuszczeniu zespołu Galla Pani kariera potoczyła
się w błyskawicznym tempie – pojawił się film.
Najpierw debiut w „Sprawie do załatwienia”, potem
m.in. „Popiół i diament” Wajdy, wreszcie „Jak
być kochaną” Hasa doceniony na festiwalu w San Francisco, gdzie
u boku Zbigniewa Cybulskiego wróciła pani do tematyki okupacji.
Rzeczywiście, to działo się bardzo szybko. Nigdy nie
dawałam się skusić na coś lepszego. Kolejne propozycje, spotkania przychodziły
we właściwym, swoim czasie, niczego nie przyspieszałam. A filmowa Felicja
była reprezentantką mojego pokolenia naznaczonego wojną, strachem, chęcią
wymazania trudnych momentów. Czułam jej smutek, rozumiałam go. Zresztą bazą
była świetna literatura. Gdzie ona się dziś podziewa? Ale skoro mowa
o przeszłości, wspomnieniach. Przecież Kabaret Starszych Panów też
poniekąd wziął się z tęsknoty za przedwojennymi czasami, za tamtą
elegancją, precyzją słowa, przewrotnością, inteligencją.
Po odwołaniu stanu wojennego wyjechała Pani do Stanów, by
grać „Matkę” Witkacego po angielsku, chociaż nie znała Pani
wtedy tego języka. Lubiła Pani ryzykować?
Każda decyzja, zwłaszcza w moim zawodzie jest
potężnym ryzykiem. Zaprosił mnie tam przedwojenny aktor Leonidas
Dudarew-Ossetyński. Prowadził w Los Angeles studio aktorskie
i zamarzyło mu się wystawienie Witkacego. Jego amerykańcy aktorzy byli
bardzo przejęci twórczością naszego autora. Nauczyłam się roli fonetycznie.
Potem współpracowałam m.in. z teatrem polonijnym w Los Angeles.
Następnie podczas kabaretowego recitalu w Międzynarodowym Instytucie
w San Francisco poznałam mojego drugiego męża – Arnolda Seidnera.
Wojna, ciężka praca, teatr, wielka popularność, życie na obczyźnie,
odejście mężów, ukochnego syna – życie panią hartowało.
Wszystko z czasem cichnie. O przeszłości nie
da się zapomnieć, ale nie można non stop rozpamiętywać.
A kiedy patrzy Pani dziś na młode pokolenia, co Panią najbardziej
niepokoi?
Nie wiem, co to znaczy młode pokolenie. Czasem mi się
wydaje, że jest nadzwyczaj zdolne, czasem mam wrażenie, że są powierzchownie
wykształceni, przez co nie mają trwałej bazy, z której mogliby czerpać
i sami coś proponować. Idę do teatru i wychodzę bez nowych refleksji,
przemyśleń. A przecież teatr jest po to, by widz coś przeżył, zastanowił
się.
Rozmawiała: Agnieszka Michalak
Zdjęcie tytułowe: Barbara Krafftówna w spektaklu "Trzeba zabić
starszą panią" w Och-Teatrze (fot. Monika Zielska)